Dziwny tytuł. No dziwny. Ale kiedy „przypadkiem” na pokładzie spacerowego statku zobaczyłam w ręku pewnej turystki ulotkę z informacją o takim muzeum, czujność wzrosła natychmiast. Infant – dziecko królewskie. Mały następca tronu. Boskie, królewskie dziecko?
Rzecz dzieje się nad północnowłoskim jeziorem Garda. Nachodziłam się już kilometrami wzdłuż jego brzegów, obejrzałam – wdrapawszy się wysoko – z solidnych skalnych wzgórz, więc może coś, co wreszcie oszczędzi tak intensywnie eksploatowane nogi. Wybrałam trasę, która pozwoli napatrzeć się z wody na fragment wielkiego jeziora i jego malownicze wybrzeże…
Miasteczko Gardone Riviera leży na zachodnim brzegu, słynie z eleganckich willi, bujnej roślinności, małego ogrodu botanicznego, ekscentrycznego muzeum pewnego włoskiego literata, który jakoś mnie nie interesuje (Gabriele D’Annunzio). Zatem spacer i nagle tablica z drogowskazem i jednoznacznymi ilustracjami. Muzeum Boskiego Infanta. To jest po prostu muzeum królewskiego dzieciątka Jezus!
Najpierw zawód. Teraz nieczynne, otwierają późno po południu. Szkoda, przecież w życiu tu nie wrócę. No i czasu nie mam tyle. Przed nocą trzeba szmat drogi do Werony… Ale nie dawało mi spokoju. Jeśli znajdę i otworzą punktualnie, będę miała całe 50 minut. No, rozsądnie – tylko 40.
Udało się. Byłam jedyną zwiedzającą w oddalonym niestety od przystani, prywatnym muzeum, gromadzącym stare, kilkusetletnie, prześliczne, misternie odziane włoskie figurki dzieciątka Jezus. Kilka sal na dwóch piętrach, mogłabym patrzeć z radością pewnie z 3 godziny, ale cóż, nie mogłam.
W półmroku sal oświetlone od wewnątrz gabloty pełne zabytkowych figurek – swoistych lalek w wycyzelowanych sukienkach. Nie, to nie są dzieciątka
z naszych bożonarodzeniowych szopek, leżące, podobne, z wyciągniętymi rączkami. To dzieciątka w dużej mierze stojące. Typy, których nie znamy (inne w stylu niż np. tzw. Dzieciątko praskie). Dzieciątka śpiące w ogrodzie rajskim. Dzieciątka w ciasnych powijakach. Dzieciątka z symbolami przyszłej męki.
Ale i prawie natychmiast mnie, darujcie, zamurowało. To są przecież w ogromnej części k r ó l e w s k i e dzieciątka Jezus! W koronie albo ze specyficzną promienną glorią z tyłu główki, z berłem, z jabłkiem, czasem na tronie. Przepysznie odziane lub kompletnie nagie (co w obliczu bujnych loków, rumieńców i sukieneczek szczęśliwie rozbija wrażenie, że to jednak dziewczątka). Podpisane jednoznacznie. Il Piccolo Re (mały Król). Albo bambino Re (dziecko, dzieciątko Król). Nawet Bambinello, dzieciąteczko.
Tak trudno jest o wizerunki Chrystusa Króla, a tu mamy ich dziesiątki, choć dziecięce, ale są. Wyodrębniona kategoria, o której czytamy m. in.: „Królewskość dzieciątka Jezus jest w pełni duchowa. Godność królewska kontrastuje z kruchością dziecięctwa, zgodnie ze słowami <królestwo moje nie jest z tego świata> (J 18,36). Królewskość ta manifestuje się w wyszukanych szatach oraz przedmiotach, które symbolizują władzę. Mały Król jest przedstawiany zazwyczaj na stojąco (wyobrażenia na siedząco należą do rzadkości), z prawą ręką wzniesioną, by błogosławić wiernych, podczas gdy w drugiej dzierży symbole suwerena: ziemski glob zwieńczony krzyżem, będący aluzją do wizerunku Salvator mundi – zbawiciela świata, lub berło”.
Muzeum gromadzi nie tylko wykonane z różnych materiałów figurki dzieciątka Jezus, prawie z czterech wieków, i towarzyszące im drobne rekwizyty (szatki, butki, niebiańską garderobę, insygnia, mebelki). Można także podziwiać duże figury Matki Bożej odzianej w piękne suknie. Osobna salka jest poświęcona uroczemu zjawisku nieznanemu Polakom, a obecnemu w wielu włoskich kościołach: to figurki Maria bambina, małej Maryi, Maryi – leżącego niemowlęcia. Jest też kilka bogatych szopek neapolitańskich, pełnych scenek rodzajowych, tworzonych przez kilkaset postaci.
Twórczynią muzeum, jedynej takiej kolekcji w Europie, prawdopodobnie najważniejszej w świecie, jest pani Hiky Mayr, pochodzenia niemieckiego, która prawie czterdzieści lat temu wybrała się do pewnego antykwariatu, aby kupić nieco starych miedzianych garnków, po to, by udekorować hotel prowadzony przez rodzinę w jednym z miasteczek nad jeziorem Garda. Przy okazji wypatrzyła jakieś drewniane nagie nóżki. Okazało się, że to nóżki bardzo zniszczonej, niekompletnej figurki dzieciątka Jezus. Sprzedawca powiedział, że podaruje jej tę biedną figurkę, jeśli kupi od niego (może wszystkie) garnki.
I stało się. Odtąd pani ta wyszukuje i ratuje zapomniane dzieciątka. Restaurare e’ amore, odrestaurować to forma miłości do piękna, które przepadłyby na zawsze, czytamy w jednym z artykułów. Kolekcjonerka powiada, że początkowo było łatwo kupować figurki; po Soborze Watykańskim II pojawiła się tendencja do oczyszczania kościołów włoskich z nadmiaru dekoracji, i o ile wielu było chętnych na kandelabry i pucułowate aniołki, o tyle Jezusków nikt nie chciał…
Pani Hiky Mayr przekazała już hotel dzieciom. Zebrawszy ponad 200 eksponatów, postanowiła się nimi dzielić z publicznością. Nie znalazła instytucji, która chciałaby eksponować jej zbiory, więc własnymi siłami zorganizowała fundację i muzeum. Wydaje też publikacje, m. in. zbyt dla mnie ciężki i kosztowny kompletny album „Piccolo Re”, może ktoś kiedyś do niego dotrze.
Wybaczcie kiepskie zdjęcia, robione bez flesza, nie mogą być świetne. Kadr wymuszony przez obiektyw oparty o szybę. Odsyłam, po przedsmak, do strony muzeum: (cztery języki do wyboru; uwaga, jest tam też zarchiwizowanych kilkadziesiąt artykułów nt. muzeum, często ze zdjęciami), a także do dwóch włoskich filmików na YouTube.
Pierwszy jest wywiadem z kolekcjonerką: . Drugi film pokazuje, jak pieczołowicie szuka ona nawet najbardziej zniszczonych figurek, a po studiach i dokumentacji żmudnie je restauruje, zachowując każdy możliwy strzępek materii; w razie potrzeby łata lub szyje nowe, lecz odwzorowane ubranka z cudem zdobytych resztek kilkusetletnich tkanin, uzupełnia paluszki, odratowuje koloryt ciałek. Można nawet bez znajomości języka.
Pani z kasy zaproponowała mi na koniec szklankę wody i małą pogawędkę. Powiedziała: do zobaczenia. Odparłam, że oj, szkoda, ale pewnie to raz w życiu. Non si sa mai, forse… nigdy nie wiadomo, stwierdziła.
Pogadałybyśmy dłużej, ale i tak z wywieszonym ozorkiem pędziłam na statek. A miałam wtedy oszczędzać nogi. Ale warto było!
Członkini instytutu