Okiem psychologa
Dzisiejsze społeczeństwo jest bardzo otwarte na wszelkie nowe prądy, nawet niekoniecznie zdrowe i korzystne. Chętnie przy tym zrywa się z tradycjami, nawet najlepszymi i ośmiesza się ich obrońców. Jednak postęp nie bierze się znikąd, w pewien sposób wyrasta z dobrych tradycji. Trzeba więc zachować te tradycje i wypróbowane wartości oraz przekonać świat o ich słuszności i potrzebie. Jedną z takich wartości jest religia i wiara nie tylko w to, że istnieje Bóg, którego nie jesteśmy w stanie objąć swoim rozumem, który jest dla nas niepojętą tajemnicą i który wymaga od nas nieograniczonego zaufania, że jest On Panem wszystkiego, co istnieje, co się zdarza nie tylko w naszym życiu, ale i we wszechświecie.
Na podstawie własnej, wieloletniej praktyki zawodowej jako psycholog i psychoterapeuta widzę, jaki wpływ na funkcjonowanie psychiczne człowieka ma religia i wiara, szczególnie w sytuacjach traumatycznych, jak np. przeżywanie żałoby po śmierci bliskiej osoby. Wiara w to, że śmierć nie jest końcem życia, ale przejściem w inny świat, w którym kiedyś nastąpi spotkanie, jest istotnym czynnikiem integrującym po chwilowym rozchwianiu psychicznym. Dotyczy to jednak tych, którzy mają głęboką wiarę i osobistą relację z Bogiem. Są jednak tacy „wierzący”, którzy określają się jako religijni, ale „w rozsądnych granicach”, do pewnego stopnia. Dla tych udział w codziennej Mszy św. albo adoracja Najświętszego Sakramentu („klęczenie przed opłatkiem”) jest już przesadą, a nawet dewocją. Tym ludziom trudniej jest uporać się nie tylko ze stratą bliskiej osoby, ale też z innymi stratami (majątku, pozycji społecznej, władzy, jaką daje określony zawód, a która się kończy wraz z odejściem na emeryturę). Nie jest to jednak nowe zjawisko. Wiemy z Ewangelii, że już za ziemskiego życia Chrystusa byli tacy „wierzący”, którzy początkowo wierzyli, że jest On Mesjaszem, widzieli cuda, które czynił, ale kiedy wskazał na siebie jako na pokarm, na chleb dający życie wieczne, oświadczyli „Trudna jest ta mowa, któż może jej słuchać” (J 6,60). To było dla nich zbyt wiele, wydawało się nierealne i przekraczało zdrowy rozsądek. Wymagało bowiem bezgranicznego zaufania. Nie dziwmy się więc, że współcześnie też mamy takich „wierzących”. Może i my sami takimi jesteśmy. Bo rzeczywiście „trudna jest ta mowa”. Czy rzeczywiście nigdy nie targają nami wątpliwości, gdy słyszymy „To jest Ciało Moje... to jest Krew Moja”? Czy powiemy jak Piotr, z głębokim przekonaniem „Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego” (J 6,68)
Lucyna S.
fot. TemplumChristi.pl