Dzielimy zwykle modlitwę na ustną i myślną, albo na pochwalną, dziękczynną, błagalną? Aby jednak odpowiedzieć na pytanie Czy katechizm może pomóc w modlitwie?, trzeba wprowadzić inny podział: na modlitwę osobową i bezosobową.
Wyobraźmy sobie dwoje dzieci. Jedno i drugie chce dostać tabliczkę czekolady. Pierwsze podchodzi do automatu i naciska odpowiedni guzik; drugie zwraca się z prośbą do mamy. Załóżmy, że skutek był w obu wypadkach ten sam, czekolada zjawiła się albo nie, to w tej chwili nieistotne; istotny jest fakt, że jedno dziecko usiłowało swój problem rozwiązać przez przedłużenie własnego ?ja? o mechanizm, drugie zaś ? przez osobowy kontakt swojego ?ja? z czyimś ?ty?.
Otóż jakkolwiek to się może wydawać absurdalne, istnieje taki sposób modlitwy, w którym postawa modlącego się niczym istotnym się nie różni od metody pierwszego dziecka. Dodajmy, że w obu wypadkach mamy do czynienia z chęcią otrzymania czegoś, z modlitwą błagalną. Prosić można rozmaicie: albo jak osoba osobę, albo tak mechanicznie, że to się właściwie równa naciskaniu guzika. Jeśli nie działa, człowiek mruczy ze złością, że automat zepsuty, i co za porządki, i więcej tu nie przyjdę.
Podział modlitwy na osobową i bezosobową nie pokrywa się także ze stopniem uczuciowego zaangażowania. Tu porównanie z owymi dziećmi nie daje się zastosować, gdyż tak mama, jak i automat do czekolady są jednakowo, bezproblemowo zmysłami postrzegalne. A Bóg jest niewidzialny, niepojęty i bardzo często nie do przewidzenia w swoich reakcjach. We wszystkich kontaktach z Nim, nie mając żadnego zmysłu, którym byśmy chwytali Jego obecność (podobnie jak nie mamy zmysłów, którymi byśmy chwytali na przykład fale radiowe, światło podczerwone itd.) ? jesteśmy zdani na wiarę; i właśnie dlatego, skoro uczucia nasze opierają się na doznaniach zmysłowych, stopień uczuciowego przeżywania modlitwy jest dla jej wartości zupełnie nieistotny. Wprowadźmy inne porównanie: wyobraźmy sobie pokój, przedzielony zasłoną. Za tą zasłoną Ktoś się znajduje, ale nie daje nam wyraźnego znaku swojej obecności, jeśli nie liczyć faktu, że nas w ogóle do tego pokoju wpuszczono. Uchylić tej zasłony o własnych siłach nie możemy. Po naszej więc stronie jeden człowiek, nic nie widząc ani nie słysząc zmysłami, będzie się mimo to zachowywał tak, jakby tam ktoś był; drugi tak, jakby nikogo nie było. Ale jest jeszcze i trzeci: ten usiłuje wmówić sam sobie, że jednak widzi i słyszy, a gromkim śpiewem ?Alleluja? zagłusza świadomość, że to jest niestety tylko autosugestia. A dlatego autosugestia, że Boża rzeczywistość jest zbyt wielka na nasz cząstkowy, zmysłowy odbiór; i wmawiać sobie, że się ją czuje, ilekroć się zechce, to rozpaczliwie mijać się z prawdą. Możliwe, że ten trzeci człowiek ?przeżywa? uczuciowo najsilniej, ale tym bardziej ryzykuje, że zacznie się kręcić wokół swoich przeżyć (więc wokół siebie samego) i straci szansę kontaktu z Niewidzialnym, a przecież rzeczywiście obecnym i działającym. Stopnia osobowości lub bezosobowości modlitwy nie mierzy się więc uczuciowym zaangażowaniem.
Nie mierzy się go także procentem wysłuchanych próśb. Bóg jest w swoich decyzjach absolutnie suwerenny, a w dodatku, chociaż tak często usiłujemy Mu podpowiadać, wie swoje i wie lepiej. Powinniśmy raczej żarliwie dziękować Bogu, kiedy nas w czymś NIE wysłuchał, bo tym samym został potwierdzony porządek bytów: Bóg jest nadal Bogiem i nadal wie lepiej. I tu właśnie dotykamy jednego z kryteriów osobowości modlitwy: jest nim reakcja na prośbę niewysłuchaną. Od automatu odchodzi się w takim wypadku, mrucząc pod nosem i szukając lepszego. Do osoby mówi się dalej; jest się z nią nadal w relacji, choćby się od niej akurat czekolady nie dostało.
W ogóle bowiem osoba ? jakakolwiek osoba w naszym otoczeniu ? jest z nami w relacji stałej; automat zaś zauważamy tylko wtedy, kiedy jest nam potrzebny, i tylko na taki czas, przez jaki jest potrzebny. Prawda, mogą zdarzać się dzieci, które własną matkę zauważają tylko wtedy, kiedy chcą od niej czekolady; ale to jest nie co innego niż przeniesienie na stosunki międzyosobowe relacji typu bezosobowego. Jeżeli to się zdarzy między dzieckiem a matką, to słysząc o tym, reagujemy oburzeniem. Jeżeli to się zdarza między dorosłymi, kiedy na przykład małżonkowie traktują się wzajemnie jak automaty do uszczęśliwiania i obsługi, to potrafimy tego latami nie zauważać, aż dopiero tragedia rozwodu wykazuje, że coś tu było nie tak. Jeżeli zaś to się zdarza nam samym w stosunku do Boga, możemy tego nie zauważyć do śmierci.
Kontakt z osobą (w przeciwieństwie do kontaktu z automatem) musi być stały. Musi więc ta osoba jakoś nas obchodzić, musi nas interesować. I to jest właśnie kluczowe pojęcie: życie modlitwy to jest zainteresowanie Bogiem.
Jeżeli jedna osoba interesuje się drugą, to jasne, że dąży do głębszego poznania, bliższego kontaktu. Dobrym przykładem jest tutaj dzisiejszy nastolatek zafascynowany jakimś sportowcem, piosenkarzem czy innym dziecinnym idolem: taki nastolatek chce wiedzieć o swoim ideale wszystko, zaczynając od daty urodzenia, przez numer buta, ulubiony kolor krawata, markę auta, komplet nagrań ? słowem, wszystko i jeszcze więcej. A życie modlitwy to fascynacja Bogiem. Nie może być fascynacji bez chęci poznania. I stąd nie może być życia modlitwy bez wiedzy religijnej.
Rozum, któremu się dostarczy samych tylko danych płynących z poznania rzeczy doczesnych, choćby wysublimowanego do najbardziej skomplikowanych naukowych eksperymentów, będzie wiedział to tylko, co z takiego poznania wywnioskować można, bo mu nic innego nie wgrano; i to jest niewiara. Natomiast rozum, który oprócz danych zmysłowych przyjmie także dane płynące z Objawienia, będzie miał obok wiedzy przyrodniczej także znajomość Boga, i to jest wiara.
Małgorzata Borkowska OSB, [fragm. artykułu ze strony ps-po.pl]